Wiadomości
- 31 sierpnia 2012
- wyświetleń: 11974
"Mom 100 lat, ale jeszcze pożyja"
Franciszka Sajdok z Pszczyny 17 sierpnia obchodziła swe 100 urodziny. Solenizantka w rozmowie z Renatą Botor z Tygodnika Echo opowiedziała o swoim dzieciństwie w Miedźnej oraz o powojennych latach po przeprowadzce do Pszczyny. Jak sama zapewnia "Mom 100 lat, ale jeszcze pożyja, zoboczycie".
Pochodzi z rodziny Franciszki i Jana Maroszków z Miedźnej. Mieszkali na Janygowcu (na granicy Miedźnej z Frydkiem). W domu było ich dziesięcioro, ona była najstarsza z dziewcząt. Do szkoły chodziła we Frydku - z tabulką (tabliczką), rysikiem i szwamym (gąbką).
Pamięta szkolny teatr: - Grałam 17 różnych ról. Przedstawialiśmy, jak się sprzedaje prosięta. Taki skecz. Gospodarz nam przywiózł prawdziwe prosię do tego teatru. Śmiechu było! Wesołe to były czasy.
Lubiła się uczyć. Miała więc żal do matki, że kazała jej przerwać naukę i zajmować się młodszym rodzeństwem. Rodzice pracowali w gospodarstwie. - 41 morgów pola było. I tylko w tym polu siedzieli. Obowiązków jako najstarsza córka miała dużo. W niedziele biegła na szóstą rano do kościoła (godzina drogi) i musiała pierwsza wrócić, by ugotować 12-osobowej rodzinie obiad. W domu największym postrachem był karbacz - kij z pięcioma rzemieniami. Jak kto co przeskrobał, to się z nim musiał zaznajomić. - Ale ino po zadku się biło, broń Boże po głowie!
Jeździła z rodzicami i braćmi na targ wozem do Pszczyny. Pamięta jedną taką wizytę w celach handlowych. Mama wiozła ser i masło na sprzedaż. Ona wzięła do miasta gęś i całą drogę się zastanawiała, jak ją sprzeda. - Dałam się jej dużo napić wody, żeby była cięższa i wlazłam do jednego sklepu, zaraz przy rynku w Pszczynie. Postawiłam ją na ladzie i pytam, czy nie chcą jej czasem kupić. Sklepikarz (Żyd) był zainteresowany. Ale gdy tak ją oglądał, w gęsi przez tę wodę coś popuściło - na calutki stół do sprzedaży. Jak to wyglądało! Ale gęś kupił.
Nigdy nie ubierała kiecek, mimo że pochodziła ze wsi. Jej siostry też wolały nosić się po miejsku. - Miałyśmy sukienki. Mama - kiecary. Sama nauczyłam się szyć i haftować, to szyłam jakle i fartuchy ludziom ze wsi. Sobie szyłam piękne sukienki na zingerce. Zasłynęła jako zielarka. Uczyła się ziołolecznictwa u księdza w Woli. - Do dziś zioła piję, głównie z pokrzywy.
Pierwszej wojny nie pamięta. Wrzesień 1939 r. mocno utkwił jej w pamięci, gdy w piwnicy pod ich stodołą schowało się 16 dzieci - oprócz jej rodzeństwa, także sąsiedzi. Była z nimi rodzina Augustyna Maśki i Obetkonów. - Jedno z dzieci sąsiadów miało dwa tygodnie i strasznie wrzeszczało. Kule waliły, a ja poleciałam z tej piwnicy do domu, by przynieść czarnej kawy. Nagotowałam jej, dałam temu dziecku. Spało dzięki temu aż do popołudnia. W tej piwnicy przesiedzieli może półtora miesiąca. Ryzykując, biegali do domu po różne rzeczy. - Przeze mnie granat walnął do sypialni. Chciałam raz oknem zobaczyć, jak daleko jest front. Gospodarz Obetkon to widział, tylko krzyknął i popchnął mnie na drzwi. Gdyby nie on, byłoby po mnie. Po wojnie dom nie był zniszczony, oprócz sypialni, która została bez ściany (od tego granatu).
Wyszła za mąż w czasie wojny, bo narzeczony, Jan, szedł na front. Poznała go siedem lat wcześniej. - U gospodarza mój Jasiu zsypywoł do piwnicy wykopane zimnioki. A byłach wtedy strasznie fajno. I naroz chłopy mnie chwyciy i chciały mi natryć brody. A wtedy Jasiu skoczył z fury i krzyknął: "Wy pierony!". A do mnie pedzioł "Podź tu ino". Spytoł się, kaj miyszkom i obiecoł, że mnie tam poszuko. I poszukoł. I wiy pani jaki to był dobry człowiek! Jak jo się z nim miała dobrze!
W 1946 r. przeprowadzili się do Pszczyny. Zamieszkali u państwa Witalińskich. Część domu wcześniej zajmowaną przez żołnierzy radzieckich trzeba było porządnie uprzątnąć. - Bo Ruscy psy w domu trzymali. Mycia było! Mąż pracował w hucie Baildon. A Franciszka zajmowała się domem. Mieli dwoje dzieci. - Dwa to dość.
W domu nie było biedy. Przydawała się operatywność Franciszki. Szyła czapki męskie. - Mój chłop przynosił mi po trzy metry materie, poskrował mi to, a jo szyła. Do sklepów chcieli te czopki.
Wybudowali swój dom. Franciszka zajmowała się ogrodnictwem - hodowała krzewy ozdobne i handlowała ogórkami. Mąż zmarł 25 lat temu. Niedawno zmarły dwie ostatnie siostry (jedna miała 97 lat, druga 95 lat).
We wspomnieniach często powraca brat Walenty, stolarz-samouk. Umiał rzeźbić. - W kościele w Górze robił stolarkę - ołtarz i ławki. Rzeźbił mandoliny i skrzypce. Zawsze wychodził na olszę, by grać na tych instrumentach, bo trzeba je było najpierw wygrać, by miały odpowiedni głos. A musiał wychodzić wysoko na drzewo na przyłogu, gdzie się krowy pasły, bo my już słuchać tego grania nie mogli.
Inną osobą ze wspomnień jest dziadek - Kuba Wygrabek, który postawił w Gilowicach kapliczkę. Do dziś odprawiane są w niej msze święte. W życiu pani Franciszki zawsze się dużo działo. Swoje setne urodziny też obchodziła hucznie. Była msza św. w kościele Miłosierdzia Bożego, a potem impreza w lokalu. - Wytańcowałam się, muzyka grała, pośpiewałam. Do północy się bawiłam i najmocniej balowałam. A na drugi dzień ino chrypa została.
Mom 100 lat, ale jeszcze pożyja, zoboczycie.
Komentarze
Zgodnie z Rozporządzeniem Ogólnym o Ochronie Danych Osobowych (RODO) na portalu pless.pl zaktualizowana została Polityka Prywatności. Zachęcamy do zapoznania się z dokumentem.