Rozrywka
- 9 stycznia 2006
- wyświetleń: 2926
Podróże pana Łosia
Z zawodu elektryk, z drugiego – technik obsługi ruchu turystycznego. Poza tym był kierowcą, prowadził biuro rachunkowe. Obecnie bezrobotny, ale chwilowo – jak zaznacza. Kiedy powieje wiosną, z pewnością znowu weźmie kurs na Francję. Dokładniej – w rejon Strasburga. Tam w „zagłębiu szparagowym” ma swoją stałą metę. Jest tam już nawet kimś w rodzaju brygadzisty - pisze o Adamie Malarku Dziennik Zachodni.
– Wybieranie tych białych lub zielonych łodyg spod ziemi wcale nie jest takie proste. Trzeba je tak sprytnie podcinać, żeby nie uszkodzić. To bardzo delikatne warzywo. Po iluś sezonach, jakie spędziłem u mojego plantatora, uważam się za fachowca – śmieje się.
W swoim pszczyńskim mieszkaniu na osiedlu Piastów ma stado łosi. Oczywiście – maskotek. Od kilkucentymetrowej miniatury, do wielgachnego pluszowego zwierzaka z charakterystycznymi rogami. Dorosły mężczyzna i zabawki? Ano tak. Łoś jest jak znak firmowy Malarka. Wielu ludzi nie zna go z nazwiska, ale właśnie z ksywki „Łoś”.
– Przylgnęła do mnie sam nie wiem kiedy. Miałem taką śmieszną ciepłą czapkę z imitacją rogów łosia. Zakładałem ją do biegania. I koledzy zaczęli na mnie wołać „Łoś”. W Centrum Wychowania Morskiego w Gdyni, gdzie bywam dość często z racji tego, że jestem tam instruktorem, nikt do mnie inaczej nie powie. Najlepsze, że dzieci, dla których razem z kolegami organizujemy pływanie pod żaglami, myślą że to moje nazwisko i mówią do mnie panie Łosiu – wyznaje.
Oprócz maskotek, mieszkanie pana Adama charakteryzuje się dużą liczbą albumów ze zdjęciami, buteleczkami, w których zacumowały miniaturowe żaglowce i nieco większymi butelkami z wodą... morską.
– To moje pamiątki z podróży – mówi gospodarz. – Innych raczej nie przywożę, bo nie lubię i nie mam na to pieniędzy. Moim celem jest pokonywanie przestrzeni, poznawanie nowych ludzi, odkrywanie miejsc, wtapianie się w żywioł. Czy to morski, czy to ludzki.
Podróżniczego bakcyla połknął jako dziecko. Pierwszy raz wypuścił się w Polskę z kolegą będąc w czwartej klasie szkoły podstawowej. Rodzice drżeli o jedynaka, ale jakoś go puścili. Tak zdobył swoje globtroterskie szlify, które z czasem miały go pchać do Afryki, dokąd też dojechał stopem, do Indii, gdzie we dwójkę z Darkiem Skrobolem dotarli drogą lądową...
Kiedy jeździł z kolegą Geniem (dziś w Irlandii), żaden z nich nie znał jakiegokolwiek języka, poza ojczystym.
– To było w sumie bardzo ciekawe doświadczenie. Okazuje się, że wszyscy jesteśmy na tym świecie z tej samej gliny. W kwestiach zasadniczych potrafimy się porozumieć gestami, minami. Geniu miał bardzo żywą gestykulację, więc dobrze nam szło – śmieje się Adam.
Najdłużej w drodze był podczas podróży do Indii. Sam dojazd na miejsce zajął trzy tygodnie. Wojaże tam i powrót – cztery miesiące.
Więcej czytaj w Dzienniku Zachodnim.
– Wybieranie tych białych lub zielonych łodyg spod ziemi wcale nie jest takie proste. Trzeba je tak sprytnie podcinać, żeby nie uszkodzić. To bardzo delikatne warzywo. Po iluś sezonach, jakie spędziłem u mojego plantatora, uważam się za fachowca – śmieje się.
W swoim pszczyńskim mieszkaniu na osiedlu Piastów ma stado łosi. Oczywiście – maskotek. Od kilkucentymetrowej miniatury, do wielgachnego pluszowego zwierzaka z charakterystycznymi rogami. Dorosły mężczyzna i zabawki? Ano tak. Łoś jest jak znak firmowy Malarka. Wielu ludzi nie zna go z nazwiska, ale właśnie z ksywki „Łoś”.
– Przylgnęła do mnie sam nie wiem kiedy. Miałem taką śmieszną ciepłą czapkę z imitacją rogów łosia. Zakładałem ją do biegania. I koledzy zaczęli na mnie wołać „Łoś”. W Centrum Wychowania Morskiego w Gdyni, gdzie bywam dość często z racji tego, że jestem tam instruktorem, nikt do mnie inaczej nie powie. Najlepsze, że dzieci, dla których razem z kolegami organizujemy pływanie pod żaglami, myślą że to moje nazwisko i mówią do mnie panie Łosiu – wyznaje.
Oprócz maskotek, mieszkanie pana Adama charakteryzuje się dużą liczbą albumów ze zdjęciami, buteleczkami, w których zacumowały miniaturowe żaglowce i nieco większymi butelkami z wodą... morską.
– To moje pamiątki z podróży – mówi gospodarz. – Innych raczej nie przywożę, bo nie lubię i nie mam na to pieniędzy. Moim celem jest pokonywanie przestrzeni, poznawanie nowych ludzi, odkrywanie miejsc, wtapianie się w żywioł. Czy to morski, czy to ludzki.
Podróżniczego bakcyla połknął jako dziecko. Pierwszy raz wypuścił się w Polskę z kolegą będąc w czwartej klasie szkoły podstawowej. Rodzice drżeli o jedynaka, ale jakoś go puścili. Tak zdobył swoje globtroterskie szlify, które z czasem miały go pchać do Afryki, dokąd też dojechał stopem, do Indii, gdzie we dwójkę z Darkiem Skrobolem dotarli drogą lądową...
Kiedy jeździł z kolegą Geniem (dziś w Irlandii), żaden z nich nie znał jakiegokolwiek języka, poza ojczystym.
– To było w sumie bardzo ciekawe doświadczenie. Okazuje się, że wszyscy jesteśmy na tym świecie z tej samej gliny. W kwestiach zasadniczych potrafimy się porozumieć gestami, minami. Geniu miał bardzo żywą gestykulację, więc dobrze nam szło – śmieje się Adam.
Najdłużej w drodze był podczas podróży do Indii. Sam dojazd na miejsce zajął trzy tygodnie. Wojaże tam i powrót – cztery miesiące.
Więcej czytaj w Dzienniku Zachodnim.
Komentarze
Zgodnie z Rozporządzeniem Ogólnym o Ochronie Danych Osobowych (RODO) na portalu pless.pl zaktualizowana została Polityka Prywatności. Zachęcamy do zapoznania się z dokumentem.