Rozrywka
- 29 listopada 2005
- wyświetleń: 4998
Podróży pszczyniaków c.d.: Himalaje
Kolejna wyprawa pszczyniaków, tym razem Nepal i Himalaje, a w rolach głównych Krzysztof Nowok z Wisły Wielkiej i jego kolega Marek z Rudy Śląskiej. Celem głównym wyprawy jest dotarcie do bazy głównej pod Mt. Everestem. Czy się udało? Zapraszamy do lektury drugiej już relacji Krzysztofa, wcześniejsze z Nepalu znajdziecie w serwisie podróże.pless.pl.
A.O. / pless.pl
---------------------------------------
Witam wszystkich zainteresowanych moim i Marka losem w Himalajach. Jesteśmy już po trekkingu, czyli zdobyciu kilku szczytów (niekoniecznie górskich ;)) i mam chwilkę, żeby coś znowu napisać.
Mianowicie; wszystko zaczęło się na lotnisku w Katmandu, skąd wylatywaliśmy do Lukli - wiocha na wys. 2800 m.n.p.m. w sercu Himalajów, gdzie jest lotnisko. Czekamy z Markiem na lot (a trwało to chwilkę, bo była mgła i samoloty nie wylatywały), oglądamy ludzi i dostrzegamy (nie mogło być pomyłki) Polaków!! a wyglądali tak: jeden koleś: ciuchy milo i portfel fiord nansen, drugi kursuje po browary do lotniskowego barku (albo coś "a la barek", ale nie wybrzydzał, bo browary były) na kacu oczywiście, a trzeci śpi na siedząco typowi Polacy przygotowani do wyjazdu w góry!!! Okazało się, że są z Krakowa (fajne chłopaki) i mają podobny plan jak my, ale lecą inną linią lotniczą. Spotykaliśmy się później w rożnych okolicznościach, ale o tym w dalszej części.
Samolot był niezły, coś "a la awionetka", 20 osobowy, 2 silnikowy (śmigłowy), kabina pilota niczym nie oddzielona od pasażerskiej, więc było widać, co pilot kombinuje (jeżeli ktoś się zna na tym, co robi :). Od stewardesy dostajemy poczęstunek: po cukierku i watę do uszu!? Silniki delikatnie huczą. Lecimy ponad chmurami, widoczki super na Himalaje, niby fajnie, tylko gdzie lotnisko między tymi górami?? Okazało się, że pilot zna jego położenie na pamięć, bo w pewnym momencie wlatujemy w chmury (delikatne!!! turbulencje czuję się jak na huśtawce, tylko gruntu brakuje pod nogami) wszyscy przerażeni, ze stewardesą włącznie, ale jak wylatujemy poniżej chmur wszystko stało się jasne - lecimy miedzy dwiema górkami, a przed nami trzecia, na której zboczu jest ok. 300 m pasa lotniska zakończonego pionową ścianą?! Lądujemy, tradycyjne oklaski i jesteśmy na miejscu, szczęśliwi, że żyjemy (później dowiedzieliśmy się, że co jakiś czas samolot na tej linii się rozbija!).
Jesteśmy w Lukli, lotnisko otoczone wojskowymi zasiekami i stanowiskami strzelniczymi ze względu na partyzantów, maoistów, którzy grasują w Nepalu. Ogólnie wiocha, ale jak na warunki himalajskie to duża miejscowość. Na ulicach jaki, krowy i inne zwierzęta, ludzie też się zdarzają. Więc wyruszamy na podbój Himalajów!!
dzień 1
Lukla (2.800 m.n.p.m.) - Nurning (2.500 m.n.p.m.), 4 godzinny spacerek trochę pod górę, trochę w dół, podobny jak te w Beskidach, jeszcze bez widoków na jakieś znane, wysokie szczyty. Ale za to mieliśmy ciekawy nocleg, spaliśmy w lodgy (coś jak nasze schronisko) w pokoju, gdzie właściciele mieli swój ołtarzyk buddyjski, choć było kilka innych wolnych pokoi gospodarze dali nam ten. Śmialiśmy się z Markiem, że może chcą nas złożyć w ofierze, ale przeżyliśmy a przy okazji spotkaliśmy Krzysztofa Wielickiego, jak zbiegał z góry, grupę Polaków schodzących w dół po trekkingu (płacili po 10.000 PLN, bo byli w zorganizowanej grupie, Szerpowie, przewodnik itd.) i „zmasakrowanych” znajomych z lotniska, wolno wchodzących w górę.
dzień 2
Nurning (2.500 m.n.p.m.) - Namche Bazar (3.440 m.n.p.m.), 7 godzin, spacerek się skończył i zaczęły się problemy z ciężkim plecakiem na pierwszym podejściu (600 m przewyższenia). Trasa robi się ciekawa widokowo, widzimy pierwsze sześciotysięczniki. Niektórzy Szerpowie trochę się z nas śmieją, jak widzą nasze wielkie plecaki, ponieważ większość trekersów spaceruje sobie bez plecaków, wszystkie graty noszą im właśnie Szerpowie, m. in. widzieliśmy, jak Szerpowie targali namioty, składane blaszane stoliki i krzesełka, kuchnie polowe, czyli naczynia, palniki, żeby spragniony (bogaty) turysta mógł sobie podczas marszu w spokoju wypić herbatkę i coś zjeść!! Rekordziści Szerpowie, jakich widzieliśmy targali 8 sztuk 20 litrowych baniek z paliwem!!! Wieczorem ok. 18:00 (lekko już się ściemniało) docieramy wykończeni do Namche Bazar, chyba jedynego miasta w Himalajach, stolicy Szerpów. Znajdujemy lodge, jesteśmy w pokoju i słyszymy polskie głosy, za ścianą była ekipa z Polski; dziewczyna i dwóch kolesi!! Świat jest mały, a Himalaje, jak się okazuje pełne Polaków. Siedzimy, gawędzimy i wypijamy browara, tylko jednego, bo drogo, ale za to litr herbaty i wody (na wysokościach, żeby dobrze się zaaklimatyzować i nie mieć choroby wysokościowej, należy dużo pić i wolno wchodzić w górę, bo jak złapie choroba wysokościowa to po zawodach, jest się chorym i może się skończyć to koniecznością zejścia w dół).
dzień 3
Namche Bazar; dzień aklimatyzacji, miało być lenistwo, a skończyło się na zdobyciu punktu widokowego (3.850 m.n.p.m.)i pierwszych widokach Everestu, Lhotse i Ama Dablam (dla niezorientowanych to ponoć najpiękniejsza góra Nepalu - strzelisty szczyt z dwoma bocznymi odnogami, naprawdę piękna jest). Robimy małe przepakowanie i zostawiamy depozyty (ok. 5 kg), to już drugie, niby najpotrzebniejsze rzeczy miały być wzięte z Katmandu, bo tam został pierwszy depozyt, ale teraz niektóre olewamy i zostawiamy, bo plecaki są za ciężkie, ostatecznie ważą 20 kg.
dzień 4
Namche Bazar (3.440 m.n.p.m.) - Phortse Tenga (3.680 m.n.p.m.), 7 godzin dziś przekroczyłem pierwszy raz wysokość 4.000 m.n.p.m., zdobyłem przełęcz Mong (4.050 m.n.p.m.) - spotykamy tam starych znajomych z Krakowa i wypijamy z nimi po literku herbaty, ale już zaczynają się podejścia i fajne widoki.
dzień 5
Phortse Tenga (3.680 m.n.p.m.) - Dole (4.200 m.n.p.m.), 5 godzin znowu pod górę, dobrze, że zrzuciłem trochę balastu w Namche Bazar, bo byłoby ciężko. Śpimy w tej samej lodgy co Krakusy, wieczorkiem standardowy literek herbatki i spanko. Rano, jak się budzimy to widzimy szron na szybach, w nocy było kilka stopni poniżej zera, ale ciepłe, puchowe śpiworki świetnie się spisują.
dzień 6
Dole - 4200 m.n.p.m. - znowu dzień aklimatyzacji i mały trening aklimatyzacyjny, weszliśmy sobie na pobliski szczycik (ok. 4.800 m.n.p.m. – czyli wysokości Mt. Blanc w Alpach), 2 godziny pod górę, 600 m podejścia. Wieczorem do naszej lodgy przychodzi małżeństwo Polaków (ubrani jak Ukraińcy), wiek ok. 40-50 lat. Rozmawiamy sobie o górach itd... i widać, że pani ma objawy choroby wysokościowej. Mówimy jej to, ale ona twardo twierdzi, że to tylko niestrawność!! Hasło do nas "naczytaliście się chłopcy książek o chorobie wysokościowej, co wy o tym wiecie"!!! Dla niezorientowanych dodam, że Marek zdobył kilka czterotysięczników, Elbrusa 5.642 m.n.p.m. i Aconcagua 6.962 m.n.p.m., więc trochę doświadczenia ma, ale pani i tak była mądrzejsza. Okazało się, że mieszkają w Stanach od 20 lat (nie chcieli się przyznać, ale facet miał akcent jak Gołota, więc nie mieliśmy wątpliwości), a rozmawiali po polsku tylko dlatego, żeby ich Szerpa myślał, że są Polakami i żeby mniej zapłacić. Oczywiście hasła „bo u nas w Stanach,” lub wtrącenia angielskich słówek były bardzo częste, generalnie buraki, ale rożnych ludzi się spotyka.
dzień 7
Dole (4.200 m.n.p.m.) - Machhermo (4.410 m.n.p.m.) 4 godziny, znowu spacerek jak w Tatrach, ale z widokami na Cho Oyu (8.201 m.n.p.m.). Jesteśmy sami w lodgy i pozwalamy sobie na chwilę kulinarnego szaleństwa (jak później się okazało, brzemiennego w skutki) robimy sobie polskie gorące kubki i kisiele, bo cały czas jemy ryż i ziemniaki wszelako przyrządzone.
dzień 8
Machhermo (4.410 m.n.p.m.) - Gokyo (4.790 m.n.p.m.) 5 godzin, po wczorajszym kisielu i zupkach mam małe odwodnienie i brak sił, z trudami dochodzę do Gokyo (małe miasteczko nad jeziorkiem, podobnym do Morskiego Oka, ale z dużo czystszą wodą, u podnóża Cho Oyu). Czuję już wysokość, mam lekkie bóle głowy, ale nie jest źle. Znowu spotykamy znajomych z Krakowa i pijemy tradycyjną na tych wysokościach herbatkę.
dzień 9
Gokyo (4.790 m.n.p.m.) - Gkyo Ri (5.360 m.n.p.m.)
Rano wybieramy się na "spacerek", aby zobaczyć pobliskie jeziorka, a po południu zdobyć mój pierwszy 5-tysięcznik (Gokyo Ri), 510 m przewyższenia, zajmuje mi to 2 godziny ale strasznie się męczę i mam problemy z dotarciem na szczyt, wysokość daje mi bardzo w kość, ale zdobywam go. Ze szczytu rozpościera się super widok m.in. na Cho Oyu, Mt Everest, Lothse, Makalu (to same ośmiotysięczniki), czekamy tu na zachód słońca i schodzimy po ciemku. Zaczynam się źle czuć, jak docieramy do lodgy padam na łóżko ze zmęczenia, ze strasznym bólem głowy (5 tysięcy to chyba dla mnie za wysoko).
dzień 10
Gokyo (4.790 m.n.p.m.) - Dzonglha (4.830 m.n.p.m.) 8 godzin. Rano budzę się i czuje się już dobrze (kilka aspiryn załatwiło sprawę). Dziś mamy najcięższy dzień, najpierw kluczymy po lodowcu, który wygląda jak wielkie żwirowisko, a potem zdobywamy przełęcz Cho La (5.330 m.n.p.m.), 400 m bardzo ostrego podejścia po osuwających się kamieniach i znowu ponad 5-tysiecy, ale jest dobrze. Za przełęczą idziemy prawdziwym lodowcem (śnieg, ślisko, a do tego szczeliny) w dół ok. 300 m. Wykończeni, prawie o zmroku docieramy do lodgy. Miejscowi mówią, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty przechodząc tą trasę w 1 dzień. Po jedzeniu leżymy sobie w śpiworkach i wspominamy znajomych z Krakowa, którzy mieli podobny plan jak my na ten dzień, ale nie dotarli do zmroku, więc musieli zmienić plany. Już prawie zasypiamy godzina ok. 8:00 a tu w drzwiach pojawia się żółta postać - jeden z Krakusów!!! właśnie zszedł z przełęczy po ciemku!!! jak on to zrobił, że na lodowcu znalazł drogę, nie wpadł do szczeliny lub się nie poślizgnął, tego on sam nie wiedział, bo to było niemożliwe, w dzień było trudno, a w nocy to już loteria. Miejscowi śmiali się, że yeti przyszedł. Pozostała dwójka jego kompanów rozbiła namiot gdzieś po drodze i następnego dnia dotarli.
dzień 11
Dzonglha (4.830 m.n.p.m.) - Labuche (4.910 m.n.p.m.) 3 godziny. Niby łatwy dzień, bo prawie bez podejść, ale coś się z nami dzieje, bo w połowie drogi opadamy z sił, ale dzielnie docieramy do następnej wioski. Takiej prowizorki jak tu to w życiu nie widziałem, strop jest zrobiony ze sklejki, jest cały krzywy i jak się po nim chodzi cały drży, strach po nim chodzić, zamiast podbitki jest worek foliowy. Tutaj znowu spotykamy kolegów z Krakowa.
dzień 12
Labuche. Dziś mamy w planie podejście do wioski Gorak Shep (5.140 m.n.p.m.), podejście do ‘Everest base camp’ i zdobycie Kala Patthar (5.550 m.n.p.m.). Ja wykonuje 1/3 planu, z trudami docieram do Gorak Shep i tam zostaję. Nie mam sił iść dalej, chyba wysokość 5 tysięcy mi nie służy. Marek dzielnie wykonuje sam plan, w końcu to prawie zawodowiec (świetnie się czuje na takich wysokościach), a nie taki prawiczek w wysokich górach jak ja.
dzień 13
Labuche (4.910 m.n.p.m.) - Dingboche (4.410 m.n.p.m.) 4 godziny. Powoli zaczynamy schodzić w dół. Znowu spotykamy Polaków, tym razem zorganizowana grupa przez portal himalaje.pl.
dzień 14
Dingboche (4.410 m.n.p.m.) - Namche Bazar (3.440 m.n.p.m.) 11 godzin. Teraz to już zdecydowanie schodzimy w dół, ale mamy strasznie długą trasę i jesteśmy bardzo zmęczeni. Przy dojściu do Namche Bazar obchodzimy górę i pokonujemy 50 zakrętów, przed każdym mamy nadzieje, że już jesteśmy na miejscu, ale tylko ten ostatni był właściwy. Po zmroku docieramy wykończeni do lodgy, gdzie pijemy browara!!
dzień 15
Namche Bazar (3.440 m.n.p.m.) - Lukla (2.800 m.n.p.m.) 6 godzin. Ostatni dzień trekkingu, jednak nie jest tylko w dół, jakby się wydawało z różnic wysokości. Są również podejścia, przed sama Luklą jest 300 m, które po 2 tygodniach trekingu strasznie daje nam w dupę. Rezerwujemy miejsca na poranny lot do Katmandu i wypijamy po upragnionym Evereście (tutejsze piwo, nawet dobre). Wieczorem chcemy wyskoczyć na "miasto", ale po zmroku okazuje się, że jest godzina policyjna, wojsko grzecznie nakazuje nam wrócić do hotelu, co niezwłocznie robimy.
dzień 16 Lecimy do Katmandu, lecz tym razem już bez takich emocji, choć i tak lot robi wrażenie. Teraz siedzimy sobie w knajpie i jemy mięsne pyszności kuchni tybetańskiej - momo, popijając je piwkiem. Czas na odpoczynek, ale to już w następnym odcinku, jeżeli przeżyjemy podroż po Indiach. A po powrocie zamieszczę sesję zdjęciową z wycieczki. Pozdrawiam.
Krzysiek
A.O. / pless.pl
---------------------------------------
Witam wszystkich zainteresowanych moim i Marka losem w Himalajach. Jesteśmy już po trekkingu, czyli zdobyciu kilku szczytów (niekoniecznie górskich ;)) i mam chwilkę, żeby coś znowu napisać.
Mianowicie; wszystko zaczęło się na lotnisku w Katmandu, skąd wylatywaliśmy do Lukli - wiocha na wys. 2800 m.n.p.m. w sercu Himalajów, gdzie jest lotnisko. Czekamy z Markiem na lot (a trwało to chwilkę, bo była mgła i samoloty nie wylatywały), oglądamy ludzi i dostrzegamy (nie mogło być pomyłki) Polaków!! a wyglądali tak: jeden koleś: ciuchy milo i portfel fiord nansen, drugi kursuje po browary do lotniskowego barku (albo coś "a la barek", ale nie wybrzydzał, bo browary były) na kacu oczywiście, a trzeci śpi na siedząco typowi Polacy przygotowani do wyjazdu w góry!!! Okazało się, że są z Krakowa (fajne chłopaki) i mają podobny plan jak my, ale lecą inną linią lotniczą. Spotykaliśmy się później w rożnych okolicznościach, ale o tym w dalszej części.
Samolot był niezły, coś "a la awionetka", 20 osobowy, 2 silnikowy (śmigłowy), kabina pilota niczym nie oddzielona od pasażerskiej, więc było widać, co pilot kombinuje (jeżeli ktoś się zna na tym, co robi :). Od stewardesy dostajemy poczęstunek: po cukierku i watę do uszu!? Silniki delikatnie huczą. Lecimy ponad chmurami, widoczki super na Himalaje, niby fajnie, tylko gdzie lotnisko między tymi górami?? Okazało się, że pilot zna jego położenie na pamięć, bo w pewnym momencie wlatujemy w chmury (delikatne!!! turbulencje czuję się jak na huśtawce, tylko gruntu brakuje pod nogami) wszyscy przerażeni, ze stewardesą włącznie, ale jak wylatujemy poniżej chmur wszystko stało się jasne - lecimy miedzy dwiema górkami, a przed nami trzecia, na której zboczu jest ok. 300 m pasa lotniska zakończonego pionową ścianą?! Lądujemy, tradycyjne oklaski i jesteśmy na miejscu, szczęśliwi, że żyjemy (później dowiedzieliśmy się, że co jakiś czas samolot na tej linii się rozbija!).
Jesteśmy w Lukli, lotnisko otoczone wojskowymi zasiekami i stanowiskami strzelniczymi ze względu na partyzantów, maoistów, którzy grasują w Nepalu. Ogólnie wiocha, ale jak na warunki himalajskie to duża miejscowość. Na ulicach jaki, krowy i inne zwierzęta, ludzie też się zdarzają. Więc wyruszamy na podbój Himalajów!!
dzień 1
Lukla (2.800 m.n.p.m.) - Nurning (2.500 m.n.p.m.), 4 godzinny spacerek trochę pod górę, trochę w dół, podobny jak te w Beskidach, jeszcze bez widoków na jakieś znane, wysokie szczyty. Ale za to mieliśmy ciekawy nocleg, spaliśmy w lodgy (coś jak nasze schronisko) w pokoju, gdzie właściciele mieli swój ołtarzyk buddyjski, choć było kilka innych wolnych pokoi gospodarze dali nam ten. Śmialiśmy się z Markiem, że może chcą nas złożyć w ofierze, ale przeżyliśmy a przy okazji spotkaliśmy Krzysztofa Wielickiego, jak zbiegał z góry, grupę Polaków schodzących w dół po trekkingu (płacili po 10.000 PLN, bo byli w zorganizowanej grupie, Szerpowie, przewodnik itd.) i „zmasakrowanych” znajomych z lotniska, wolno wchodzących w górę.
dzień 2
Nurning (2.500 m.n.p.m.) - Namche Bazar (3.440 m.n.p.m.), 7 godzin, spacerek się skończył i zaczęły się problemy z ciężkim plecakiem na pierwszym podejściu (600 m przewyższenia). Trasa robi się ciekawa widokowo, widzimy pierwsze sześciotysięczniki. Niektórzy Szerpowie trochę się z nas śmieją, jak widzą nasze wielkie plecaki, ponieważ większość trekersów spaceruje sobie bez plecaków, wszystkie graty noszą im właśnie Szerpowie, m. in. widzieliśmy, jak Szerpowie targali namioty, składane blaszane stoliki i krzesełka, kuchnie polowe, czyli naczynia, palniki, żeby spragniony (bogaty) turysta mógł sobie podczas marszu w spokoju wypić herbatkę i coś zjeść!! Rekordziści Szerpowie, jakich widzieliśmy targali 8 sztuk 20 litrowych baniek z paliwem!!! Wieczorem ok. 18:00 (lekko już się ściemniało) docieramy wykończeni do Namche Bazar, chyba jedynego miasta w Himalajach, stolicy Szerpów. Znajdujemy lodge, jesteśmy w pokoju i słyszymy polskie głosy, za ścianą była ekipa z Polski; dziewczyna i dwóch kolesi!! Świat jest mały, a Himalaje, jak się okazuje pełne Polaków. Siedzimy, gawędzimy i wypijamy browara, tylko jednego, bo drogo, ale za to litr herbaty i wody (na wysokościach, żeby dobrze się zaaklimatyzować i nie mieć choroby wysokościowej, należy dużo pić i wolno wchodzić w górę, bo jak złapie choroba wysokościowa to po zawodach, jest się chorym i może się skończyć to koniecznością zejścia w dół).
dzień 3
Namche Bazar; dzień aklimatyzacji, miało być lenistwo, a skończyło się na zdobyciu punktu widokowego (3.850 m.n.p.m.)i pierwszych widokach Everestu, Lhotse i Ama Dablam (dla niezorientowanych to ponoć najpiękniejsza góra Nepalu - strzelisty szczyt z dwoma bocznymi odnogami, naprawdę piękna jest). Robimy małe przepakowanie i zostawiamy depozyty (ok. 5 kg), to już drugie, niby najpotrzebniejsze rzeczy miały być wzięte z Katmandu, bo tam został pierwszy depozyt, ale teraz niektóre olewamy i zostawiamy, bo plecaki są za ciężkie, ostatecznie ważą 20 kg.
dzień 4
Namche Bazar (3.440 m.n.p.m.) - Phortse Tenga (3.680 m.n.p.m.), 7 godzin dziś przekroczyłem pierwszy raz wysokość 4.000 m.n.p.m., zdobyłem przełęcz Mong (4.050 m.n.p.m.) - spotykamy tam starych znajomych z Krakowa i wypijamy z nimi po literku herbaty, ale już zaczynają się podejścia i fajne widoki.
dzień 5
Phortse Tenga (3.680 m.n.p.m.) - Dole (4.200 m.n.p.m.), 5 godzin znowu pod górę, dobrze, że zrzuciłem trochę balastu w Namche Bazar, bo byłoby ciężko. Śpimy w tej samej lodgy co Krakusy, wieczorkiem standardowy literek herbatki i spanko. Rano, jak się budzimy to widzimy szron na szybach, w nocy było kilka stopni poniżej zera, ale ciepłe, puchowe śpiworki świetnie się spisują.
dzień 6
Dole - 4200 m.n.p.m. - znowu dzień aklimatyzacji i mały trening aklimatyzacyjny, weszliśmy sobie na pobliski szczycik (ok. 4.800 m.n.p.m. – czyli wysokości Mt. Blanc w Alpach), 2 godziny pod górę, 600 m podejścia. Wieczorem do naszej lodgy przychodzi małżeństwo Polaków (ubrani jak Ukraińcy), wiek ok. 40-50 lat. Rozmawiamy sobie o górach itd... i widać, że pani ma objawy choroby wysokościowej. Mówimy jej to, ale ona twardo twierdzi, że to tylko niestrawność!! Hasło do nas "naczytaliście się chłopcy książek o chorobie wysokościowej, co wy o tym wiecie"!!! Dla niezorientowanych dodam, że Marek zdobył kilka czterotysięczników, Elbrusa 5.642 m.n.p.m. i Aconcagua 6.962 m.n.p.m., więc trochę doświadczenia ma, ale pani i tak była mądrzejsza. Okazało się, że mieszkają w Stanach od 20 lat (nie chcieli się przyznać, ale facet miał akcent jak Gołota, więc nie mieliśmy wątpliwości), a rozmawiali po polsku tylko dlatego, żeby ich Szerpa myślał, że są Polakami i żeby mniej zapłacić. Oczywiście hasła „bo u nas w Stanach,” lub wtrącenia angielskich słówek były bardzo częste, generalnie buraki, ale rożnych ludzi się spotyka.
dzień 7
Dole (4.200 m.n.p.m.) - Machhermo (4.410 m.n.p.m.) 4 godziny, znowu spacerek jak w Tatrach, ale z widokami na Cho Oyu (8.201 m.n.p.m.). Jesteśmy sami w lodgy i pozwalamy sobie na chwilę kulinarnego szaleństwa (jak później się okazało, brzemiennego w skutki) robimy sobie polskie gorące kubki i kisiele, bo cały czas jemy ryż i ziemniaki wszelako przyrządzone.
dzień 8
Machhermo (4.410 m.n.p.m.) - Gokyo (4.790 m.n.p.m.) 5 godzin, po wczorajszym kisielu i zupkach mam małe odwodnienie i brak sił, z trudami dochodzę do Gokyo (małe miasteczko nad jeziorkiem, podobnym do Morskiego Oka, ale z dużo czystszą wodą, u podnóża Cho Oyu). Czuję już wysokość, mam lekkie bóle głowy, ale nie jest źle. Znowu spotykamy znajomych z Krakowa i pijemy tradycyjną na tych wysokościach herbatkę.
dzień 9
Gokyo (4.790 m.n.p.m.) - Gkyo Ri (5.360 m.n.p.m.)
Rano wybieramy się na "spacerek", aby zobaczyć pobliskie jeziorka, a po południu zdobyć mój pierwszy 5-tysięcznik (Gokyo Ri), 510 m przewyższenia, zajmuje mi to 2 godziny ale strasznie się męczę i mam problemy z dotarciem na szczyt, wysokość daje mi bardzo w kość, ale zdobywam go. Ze szczytu rozpościera się super widok m.in. na Cho Oyu, Mt Everest, Lothse, Makalu (to same ośmiotysięczniki), czekamy tu na zachód słońca i schodzimy po ciemku. Zaczynam się źle czuć, jak docieramy do lodgy padam na łóżko ze zmęczenia, ze strasznym bólem głowy (5 tysięcy to chyba dla mnie za wysoko).
dzień 10
Gokyo (4.790 m.n.p.m.) - Dzonglha (4.830 m.n.p.m.) 8 godzin. Rano budzę się i czuje się już dobrze (kilka aspiryn załatwiło sprawę). Dziś mamy najcięższy dzień, najpierw kluczymy po lodowcu, który wygląda jak wielkie żwirowisko, a potem zdobywamy przełęcz Cho La (5.330 m.n.p.m.), 400 m bardzo ostrego podejścia po osuwających się kamieniach i znowu ponad 5-tysiecy, ale jest dobrze. Za przełęczą idziemy prawdziwym lodowcem (śnieg, ślisko, a do tego szczeliny) w dół ok. 300 m. Wykończeni, prawie o zmroku docieramy do lodgy. Miejscowi mówią, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty przechodząc tą trasę w 1 dzień. Po jedzeniu leżymy sobie w śpiworkach i wspominamy znajomych z Krakowa, którzy mieli podobny plan jak my na ten dzień, ale nie dotarli do zmroku, więc musieli zmienić plany. Już prawie zasypiamy godzina ok. 8:00 a tu w drzwiach pojawia się żółta postać - jeden z Krakusów!!! właśnie zszedł z przełęczy po ciemku!!! jak on to zrobił, że na lodowcu znalazł drogę, nie wpadł do szczeliny lub się nie poślizgnął, tego on sam nie wiedział, bo to było niemożliwe, w dzień było trudno, a w nocy to już loteria. Miejscowi śmiali się, że yeti przyszedł. Pozostała dwójka jego kompanów rozbiła namiot gdzieś po drodze i następnego dnia dotarli.
dzień 11
Dzonglha (4.830 m.n.p.m.) - Labuche (4.910 m.n.p.m.) 3 godziny. Niby łatwy dzień, bo prawie bez podejść, ale coś się z nami dzieje, bo w połowie drogi opadamy z sił, ale dzielnie docieramy do następnej wioski. Takiej prowizorki jak tu to w życiu nie widziałem, strop jest zrobiony ze sklejki, jest cały krzywy i jak się po nim chodzi cały drży, strach po nim chodzić, zamiast podbitki jest worek foliowy. Tutaj znowu spotykamy kolegów z Krakowa.
dzień 12
Labuche. Dziś mamy w planie podejście do wioski Gorak Shep (5.140 m.n.p.m.), podejście do ‘Everest base camp’ i zdobycie Kala Patthar (5.550 m.n.p.m.). Ja wykonuje 1/3 planu, z trudami docieram do Gorak Shep i tam zostaję. Nie mam sił iść dalej, chyba wysokość 5 tysięcy mi nie służy. Marek dzielnie wykonuje sam plan, w końcu to prawie zawodowiec (świetnie się czuje na takich wysokościach), a nie taki prawiczek w wysokich górach jak ja.
dzień 13
Labuche (4.910 m.n.p.m.) - Dingboche (4.410 m.n.p.m.) 4 godziny. Powoli zaczynamy schodzić w dół. Znowu spotykamy Polaków, tym razem zorganizowana grupa przez portal himalaje.pl.
dzień 14
Dingboche (4.410 m.n.p.m.) - Namche Bazar (3.440 m.n.p.m.) 11 godzin. Teraz to już zdecydowanie schodzimy w dół, ale mamy strasznie długą trasę i jesteśmy bardzo zmęczeni. Przy dojściu do Namche Bazar obchodzimy górę i pokonujemy 50 zakrętów, przed każdym mamy nadzieje, że już jesteśmy na miejscu, ale tylko ten ostatni był właściwy. Po zmroku docieramy wykończeni do lodgy, gdzie pijemy browara!!
dzień 15
Namche Bazar (3.440 m.n.p.m.) - Lukla (2.800 m.n.p.m.) 6 godzin. Ostatni dzień trekkingu, jednak nie jest tylko w dół, jakby się wydawało z różnic wysokości. Są również podejścia, przed sama Luklą jest 300 m, które po 2 tygodniach trekingu strasznie daje nam w dupę. Rezerwujemy miejsca na poranny lot do Katmandu i wypijamy po upragnionym Evereście (tutejsze piwo, nawet dobre). Wieczorem chcemy wyskoczyć na "miasto", ale po zmroku okazuje się, że jest godzina policyjna, wojsko grzecznie nakazuje nam wrócić do hotelu, co niezwłocznie robimy.
dzień 16 Lecimy do Katmandu, lecz tym razem już bez takich emocji, choć i tak lot robi wrażenie. Teraz siedzimy sobie w knajpie i jemy mięsne pyszności kuchni tybetańskiej - momo, popijając je piwkiem. Czas na odpoczynek, ale to już w następnym odcinku, jeżeli przeżyjemy podroż po Indiach. A po powrocie zamieszczę sesję zdjęciową z wycieczki. Pozdrawiam.
Krzysiek
Komentarze
Zgodnie z Rozporządzeniem Ogólnym o Ochronie Danych Osobowych (RODO) na portalu pless.pl zaktualizowana została Polityka Prywatności. Zachęcamy do zapoznania się z dokumentem.